środa, 27 lipca 2011

Olga wspomina ostatnie lekcje Capablanki


   - I tak trzeba kupić szachy – powiedział Capablanka – Myślę, że u nas w domu nie ma szachów.
Miał rację – w domu szachów nie było. Taniutki komplet, kupiony przez niego tego dnia – bierki z drewna i szachownica z pokratkowanej sklejki – był jedynym w mojej pamięci. Capa kupił go, ponieważ winien był przygotować się do lekcji radiowych, blisko kilka miesięcy przed śmiercią. Nigdy więcej nie otworzyłam skrzyneczki, do jakiej on ostatni raz włożył bierki, i jej drewniana powierzchnia do tej pory nosi ślady dotyku delikatnych rąk Capablanki.
Z tą skromną skrzyneczką związanych jest niemało wspomnień. Pamiętam, jak Capa siedział na błękitnym dywanie przy stoliku kawowym, pochyliwszy się nad szachownicą ze sklejki. Od czasu do czasu robił delikatny ruch, i jedna z maleńkich drewnianych bierek, zmieniała swoje położenie. Siedziałam gdzieś obok nie wydawając żadnego dźwięku, - wiedziałam, że kiedy Capa tworzy zadania dla swoich lekcji w radio, mi rozmawiać nie należy.
- One nie są trudne, - powiedział mi w pewnej chwili, - ponieważ przeznaczone są dla szerokiej publiczności, ale winny być dostatecznie zajmujące.
Było dla mnie interesujące siedzieć obok i obserwować rozmyślającego Capę. Zwykle ułożenie zadania zajmowało mu bardzo niewiele czasu, wszystkiego parę minut. Za to tekst lekcji był dla mnie o wiele bardziej emocjonujący, ponieważ aktywnie w nim uczestniczyłam. Capa sam powiedział (sądzę, aby zrobić mi przyjemność): „Napiszemy te lekcje wspólnie”, tak że były to „nasze” lekcje. Oczywiście moje uczestnictwo w nich było całkiem nieznaczne, ponieważ nigdy nie liczyłam na to, że będę pomocnikiem w jego działalności szachowej. A stało się to tak.
...Pewnego razu wieczorem Capa pracował nad rękopisem – zdaje się trzeciej lekcji. Starannie stawiał litery na grubym papierze. Nagle przyszła mi do głowy myśl.
- Być może będzie ci lżej, jeśli zaczniesz mi dyktować.
Capa uśmiechnął się.
- Ale przecież ty, moja biedna duszyczko, nic nie wiesz o szachach, nie znasz języka hiszpańskiego, a twe maszynopisanie...
- A jednak będzie ci lżej!
- Oczywiście, - powiedział Capa, wciąż jeszcze uśmiechając się, ale...
Tak szybko przyniosłam maszynę do pisania i z takim przymilnym spojrzeniem usiadłam za nią, że Capa nie miał sił mi odmówić. Początkowo mówił bardzo powoli, później trochę szybciej. Zdumiewającym sposobem udawało mi się nie odstawać od niego, chociaż mało co zdołałam pojąć.
Potem przedrukowałam tekst i oddałam mu do sprawdzenia. Być może, nie zrobiłam całkiem dobrze, - on co rusz wnosił do tekstu poprawki, ale moja pomoc została przyjęta! I. ku mojej wielkiej radości, od tego dnia Capa, jak tylko przychodził czas przygotowywania rękopisu, wzywał mnie: „Chodź popracujemy!”
Niczego nie rozumiałam w szachach, i nie mi sądzić o jego szachowym geniuszu. Ale praca z nim daje mi prawo oceniać jego wspaniały umysł. Nigdy nie zamyślał się dłużej niż na parę sekund, jeśli trzeba było sformułować myśl. Wybór potrzebnego słowa nie stwarzał dla niego najmniejszego problemu, i bardzo rzadko przychodziło mu zajmować się poprawianiem napisanego już oryginału.
Te fragmenty rękopisu, jakie nie nosiły czysto technicznego charakteru i jakie mogłam pojmować, zachwycały mnie prostotą i precyzją sformułowań. Co rusz trafiało się w nich coś osobistego, szczerego i jak zawsze czarującego, co rusz migotał w nich humor.
- Wiesz, - powiedziałam, - byłbyś znakomitym pisarzem. Ta praca idzie ci tak łatwo, (I pomyślałam o moich własnych przygnębiających próbach pisania.) Capa uśmiechnął się.
- Nie lubię pisać. Nawet listy to dla mnie katorga. Wiesz, że piszę je jak można najkrótsze. Ale jakoś napiszemy książkę, - jeśli mi pomożesz.
Ten dzień nigdy nie nastąpił. To co widzicie przed sobą, to nasza jedyna wspólna praca. Związane są z nią moje najszczęśliwsze wspomnienia. Ani on, ani ja nie wyobrażaliśmy sobie, że bardzo szybko odejdzie on tam, skąd nie ma powrotu.

Olga Capablanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz